niedziela, 9 kwietnia 2017

B&O: 1

Z natury nie lubię zostawiać spraw niedopowiedzianych. Taka już jestem, męczą mnie nierozwiązane problemy, które na pierwszy rzut oka wcale nie wpływają na moje życie. Dlatego też milion razy upewniałam się, że wszystkie moje związki ostatecznie zostały zakończone (nawet te w ogóle nierozpoczęte), nie tylko w powszechnie rozumianym sensie, ale również w mojej głowie. Bo ja uwielbiałam dopisywać sobie pewne scenariusze, uwielbiałam żyć czasami życiem innej mnie. Życiem dziewczyny, która zachodzi w ciążę z Piotrkiem i wydaje jej się, że to dar od losu, bo Piotrek jest tym jedynym, tym pisanym. Całkiem dobrze, że ten scenariusz istniał tylko w mojej wyobraźni, ponieważ mój związek z Piotrkiem nie wytrzymał nawet roku. Co prawda, nie mam wątpliwości, że byłby dobrym ojcem. Mam jednak wątpliwości co do tego, czy razem bylibyśmy dobrzy. Nie byliśmy. Nie bylibyśmy. Ale kiedyś byłam przekonana, że to on jest miłością mojego życia. Pięć lat o niego walczyłam, chociaż nie jestem do końca przekonana, czy walka jest odpowiednim słowem do określenia mojej dość biernej postawy. Chociaż… udało mi się go w końcu zaciągnąć do pustego samochodu w środku nocy, kiedy wszyscy nasi pijani towarzysze już spali. To był mój mały sukces. W każdym razie, Piotrek spędzał mi sen z powiek przez bite pięć lat. W tym czasie zdążyłam mieć innego chłopaka i kilka dość niewinnych randek, ale nawet jeśli na moment zapominałam o miłości jedynej i prawdziwej, ona zawsze wracała. Do momentu, kiedy przekonałam się, jak to jest z nim być. Wtedy czar prysł, już nie byliśmy sobie przeznaczeni. To po prostu nie było to.
Gdyby nie ta noc w samochodzie, gdyby nie nasz kilkumiesięczny związek, ciągle żyłabym w przekonaniu, że pisana jest nam dwójka dzieci, rodzinne autko i ładny domek na przedmieściach. Straciłam na niego pięć lat. Pięć lat na bezsensowną gonitwę za facetem, za którym nigdy gonić nie powinnam, żeby tylko przekonać się, że to, kurwa, nie jest to. I właśnie to nauczyło mnie, że sprawy należy rozwiązywać zawsze do końca. Bo między naszą przygodą w samochodzie, a początkiem związku były dwa lata – dwa lata, kiedy ja patrzyłam na niego wzrokiem biednego dziecka, a on udawał, że tego nie widzi. Dopiero potem zorientował się, że jestem, że czekam. Ale gdybym postanowiła rozwiązać swój problem dwa lata wcześniej, zamiast sięgać po środki w postaci innych facetów, którzy nigdy nie byli dość interesujący i mieli być tylko zapomnieniem, odzyskałabym dwa lata życia.
Upewniałam się więc, że moje uczucia wygasły za każdym razem, kiedy coś się kończyło. Jak to robiłam? Cóż, po prostu wiedziałam – zero ukłucia w sercu, żadnych motyli w brzuchu, nic. Piotrek. Marcin. Łukasz. Mateusz. Za każdym razem mogłam brnąć w przyszłość ze świadomością, że kiedy za kilka lat któregoś z tych panów spotkam, to nie zacznę żałować. Nie będę sobie pisać w głowie scenariuszy, co by było, gdybyśmy faktycznie ze sobą byli. Nie będę sobie wyobrażać, że spotkanie po latach prowadzi do odrodzenia uczucia. Mojego, naszego. Po prostu mogłam być spokojna, ponieważ nie chciałam tracić więcej życia na bezsensowne czekanie na coś, co jest tego niewarte.
Udawało mi się za każdym razem. Za każdym razem w jakiś sposób udawało mi się otrząsać z moich miłosnych porażek. Zapominałam. Ale przecież o tobie też zapomniałam. Tylko, że od początku wiedziałam, że nie chciałabym sobie przypomnieć, bo prowadziłoby to do mojej klęski. Niezakończona historia. Otwarta sprawa.
Kiedy przestałeś się odzywać, pomyślałam sobie, że już w ogóle mnie to nie obchodzi. Nie byliśmy razem, ja tylko myślałam, że moglibyśmy być, wiedziałam więc, że to rozstanie kiedyś nastąpi. Przeczuwałam to też od jakiegoś czasu i nawet w pewnym sensie odczułam ulgę, że to już koniec naszej zabawy w kotka i myszkę. Nie towarzyszył mi ten ból w klatce piersiowej, co podczas naszych pierwszych kryzysów. Właściwie nic negatywnego mi nie towarzyszyło, tylko lekkie zdenerwowanie, że koniec nie nastąpił z mojej inicjatywy. O ile w ogóle można tu było mówić o jakiejś inicjatywie – po prostu pewnego dnia już nie odpowiedziałeś na moją wiadomość i mimo że wiedziałam, że za tydzień, za miesiąc, czy za dwa ponownie się odezwiesz, byłam także w pełni świadoma końca. Byłam więc cholernie zła, wkurzona, że to nie ja zostawiłam ciebie, a ty mnie. To ja byłam tą opuszczoną. Prawda jednak była taka, że ja nigdy nie rozpoczęłabym tego procesu rozpadu z własnej woli. Niszczyła mnie ta nasza dziwaczna relacja, ale w jakiś sposób stałeś się częścią mojego popapranego życia i nie umiałam z ciebie zrezygnować. Nie mówię, że cię kochałam. Uwielbiałam cię. Potrzebowałam. Pożądałam. Byłam od ciebie beznadziejnie uzależniona. Ale chyba cię nie kochałam. Po prostu stworzyłam sobie w głowie idealny obraz ciebie, tego jacy możemy być razem. I właśnie ten obraz pokochałam.
Kiedy więc ze mnie zrezygnowałeś, początkowo myślałam, że przejdę nad tym do porządku dziennego. To były pierwsze dni wiosny, nieśmiałe promienie słoneczne sprawiały, że nie mogłam przestać się uśmiechać. Nie myślałam więc o tobie, bo po co miałam sobie zaprzątać głowę sukinsynem, którym wtedy byłeś? Udawało mi się to przez trzy dni. Magiczne trzy dni. A potem pochłonął mnie smutek. I już wcale nie byłam zła, że to ty zostawiłeś mnie. Nie obchodziło mnie to. Chciałam, żebyś wrócił. Byłam zdruzgotana. Pusta. Potrzebująca. Jak powietrza potrzebowałam znaku życia od ciebie, ale nienawidziłam siebie za to, ponieważ to było żałosne. Nawet teraz to dostrzegam – żałosną potrzebę miłości, jaka mnie wtedy tłamsiła.
Cóż, wróciłeś. Zaledwie tydzień później – też nie mogłeś wytrzymać? Tęskniłeś? Tak sobie wmawiałam. Ale między tymi chwilami, kiedy przepełniała mnie nadzieja, docierała do mnie bolesna prawda – nic z tego nie będzie. Tylko cierpienie. Dlatego to zakończyłam. Dlatego przestałam pisać. Ty w zasadzie w ogóle o to nie walczyłeś, jakby było ci to obojętne, czy nasza relacja przetrwa. To tylko uświadczyło mnie w przekonaniu, że dla ciebie to było jedynie zabicie czasu, podczas gdy mnie serce podskakiwało za każdym razem, kiedy na ekranie mojego telefonu pojawiała się twoja twarz. Wiedziałam, że podjęłam dobrą, choć cholernie ciężką decyzję. Koniec.
Teraz jak o tym myślę, nie do końca uważam, że moja decyzja była dobra. Była dość pochopna, chociaż być może też dość ciężko ją taką nazwać – w końcu w każdej chwili mogłam zmienić zdanie, mogłam napisać: „Cześć, co słychać?” i wszystko wróciłoby do normy. Ale pochopna, dlatego że nie chciałam czekać. Nie wydawało mi się, żeby to miało jakiś sens. Tu nie chodziło o cierpienie, o przepłakane noce, bo gdybym miała świadomość, że to się skończy w jakikolwiek sposób dobrze, to przyjęłabym te chwile smutku i rozpaczy. Chodziło o to, że ja nie wierzyłam w dobry koniec. I w twoje dobre intencje. W wieku dwudziestu czterech lat powoli myślałam o tym, że mój następny poważny facet będzie moim mężem i ojcem moich dzieci, a ty wtedy miałeś nieco inne priorytety.
W wieku trzydziestu lat, dokładnie w dniu moich trzydziestych urodzin, mój mąż zaciągnął mnie do samochodu i zawiózł na osiedle nowo wybudowanych domków jednorodzinnych. Patrzyłam na niego pytającym wzrokiem, a on tylko uśmiechał się tajemniczo, spoglądając na mnie zza szkieł okularów w grubych oprawkach. Zatrzymaliśmy się pod jednym z domów, parterowym i nowoczesnym, który otoczony był przez zielony ogród. Kiedy wysiadałam z samochodu, nie do końca wierzyłam w to, co widzę. Podejrzewałam zamiary mojego męża, ale ciężko było mi w to wszystko uwierzyć – w to, że porzuciłby swoje wielkomiejskie życie, pięknie urządzone mieszkanie, dla domu z ogródkiem. Zawsze powtarzał, że mógłby to zrobić, owszem, ale dopiero na starość. Teraz był jeszcze młody, w pełni sił, chciał żyć pełnią życia w mieście, które kochał. Chciał budzić się i słyszeć dźwięki przejeżdżających samochodów, oglądać zza okien dachy wieżowców i móc iść do sklepu na drugą stronę ulicy w kapciach. Nie interesowało go koszenie trawy, ani przycinanie drzewek.
A wtedy staliśmy przed drzwiami pięknego domu, on trzymał dłoń na moich plecach i nieśmiało popychał mnie do przodu.
- Zanim tam wejdziemy, musisz mi powiedzieć, o co chodzi – stwierdziłam.
- Chyba już się domyśliłaś. – Zaśmiał się, odgarniając mi włosy z czoła. – W środku czeka na nas agent nieruchomości. Dość zaufany, znajomy mojego znajomego. A ten dom może być twoim prezentem urodzinowym, jeśli tylko będziesz chciała.
Otwarłam usta, ale nie potrafiłam nic powiedzieć. Zaniemówiłam. Oparłam tylko głowę o jego klatkę piersiową i objęłam go w pasie, a on pogładził mnie po plecach i roześmiał się szczerze.
- Wchodzimy.
I weszliśmy. Drzwi otworzyły się bez żadnego skrzypnięcia. Przywitały nas śnieżnobiałe, równe ściany i zapach nowości. Złapałam Karola za rękę i pozwoliłam się prowadzić. Wyobrażałam sobie, jak tymi samymi drzwiami wchodzę do swojego domu, a moje obcasy stukają na drewnianych panelach. Jak zza rogu wybiega do mnie malutka postać, nieco rozmazana, z czupryną kręconych włosów, rozwrzeszczana i umorusana czekoladą.
Nie. Zza rogu wyszedł do nas mężczyzna, trzymający w ręce plik dokumentów. Nosił okulary  w ciemnych oprawkach, zza których spoglądały na nas jasnoniebieskie oczy. Brązowe włosy ułożone miał w taki sposób, jaki uwielbiałam – jakby poświęcił temu zaledwie dwie sekundy, przejeżdżając tylko palcami wzdłuż swoich kosmyków. Przywitał nas uśmiechem. Wyciągnął rękę do mojego męża, a potem skinął do mnie głową. I wtedy z jego twarzy zniknął uśmiech.
Gwałtownie zaczerpnęłam powietrza. Poznałam cię po oczach. Błękitnych, w które kiedyś uwielbiałam się wpatrywać. Nie miałeś już zarostu, jak kiedyś. Wyglądałeś o wiele dojrzalej, ale wciąż nie brakowało ci tego chłopięcego uroku. Poczułam, jak po moim ciele spływa fala jakiegoś dziwnego, ciepłego uczucia. Tęsknoty? Smutku? Miłości?
- Ola – powiedziałeś, rozszerzając oczy ze zdumienia. Przerwałeś tę niezręczną chwilę ciszy. Zmusiłam się do uśmiechu i wyciągnęłam rękę.
- Bartek – powiedziałam drżącym głosem. Uścisnąłeś moją dłoń, a ja boleśnie poczułam obrączkę ślubną na swoim palcu.
- Znacie się? – odezwał się Karol, zupełnie zafascynowany tym przypadkowym spotkaniem. – Ale numer. Nie mówiłaś nigdy, że masz kumpla, który zajmuje się nieruchomościami – zwrócił się do mnie.
- Minęły lata, od kiedy ostatnim razem rozmawialiśmy – wtrąciłeś się. – Poza tym, przez jakiś czas mieszkałem w Warszawie, więc…
Przerwałeś, jakbyś nie do końca wiedział, co należałoby dodać. Więc? Warszawa nie była powodem, nie. I nawet ty doskonale zdawałeś sobie z tego sprawę.
Byłam na tyle oszołomiona naszym spotkaniem, twoją obecnością, że zupełnie nie zwracałam uwagi na dom. Był piękny, to fakt. Nie musiałam zaglądać w każdy zakamarek, żeby móc to przyznać. Wystarczyło mi spojrzenie przez ogromne okno, wychodzące na ogród, żeby móc stwierdzić, że to dom prosto z moich marzeń. Ale czy mój dom? Nasz? Karol był oczarowany, w ogóle nie zwrócił uwagi na nagłe pogorszenie mojego nastroju. Z fascynacją dziecka opowiadał, gdzie moglibyśmy umieścić pokoje dla dzieci, gdzie znajdowałaby się nasza sypialnia, gdzie postawilibyśmy łóżko…
A ja przeszłam obok tego. Czułam się, jakbym w tym domu była nie jego towarzyszką, ale twoją towarzyszką. Jakbyś to ty szedł u mojego boku. Być może dlatego, że to ty mogłeś chociaż w nikłym stopniu zrozumieć, co przechodziłam. A być może dlatego, że tęsknota mnie sparaliżowała. Uśmiechałeś się, opowiadałeś zawzięcie o zaletach budynku, a ja wsłuchiwałam się w dźwięk twojego głosu, wpatrywałam się w twoje oczy, w twoje zakrzywione usta…
Poczułam na policzku wargi Karola i natychmiast się otrząsnęłam.
- Mam kobietę marzycielkę, taka zamyślona, taka rozkojarzona… - powiedział, przyciągając mnie do siebie. – Już pewnie rozmyślasz nad tym, jak to wszystko zagospodarujesz, co?
- Rozgryzłeś mnie. – Uśmiechnęłam się. – Tu jest pięknie.
Kochałam go. Karola. Był moją bezpieczną przystanią i byłam przekonana, że nie mogłam lepiej trafić. Wszyscy mi zazdrościli. W wieku dwudziestu pięciu lat nie miałam pomysłu na swoje życie, myślałam, że czekają na mnie tylko porażki, a potem poznałam jego i wszystko diametralnie się zmieniło. Poczułam się szczęśliwa. Prawdziwie szczęśliwa. Poznaliśmy się podczas mojego drugiego roku pracy. Zostałam zmuszona do krótkiego wyjazdu na półmaraton, który sponsorowany był między innymi przez naszą firmę. Stałam znudzona przy mecie, zupełnie niezainteresowana tym, kto wygra, po tym jak mój kolega z działu zrezygnował w końcówce. Sączyłam sok pomarańczowy i osłaniałam się od słońca. Był wtedy przeogromny upał. Na metę wbiegali po kolei pierwsi zawodnicy, znajomi podawali im butelki z wodą i klepali po plecach. Karol nie był nawet w pierwszej dziesiątce. Kiedy wpadł na metę, był blady jak ściana i ledwo trzymał się na nogach. Ktoś go wołał, ale najwyraźniej tego nie słyszał. Opadł na trawę, usiadł opierając ramiona o kolana i oddychał ciężko. Stałam tuż nad nim.
- Pierwszy i ostatni raz, kurwa. – Kręcił głową.
Roześmiałam się, a on to zauważył. Nie chcąc, żeby uznał to za coś złego, rzuciłam mu wodę. Uśmiechnął się szczerze. I to był nasz początek.

Nie było łatwo. Nie potrafiłam się przemóc, dopuścić go do siebie. Zakochiwałam się w nim powoli, ale uczuciem, które – jak mi się wydawało – było niezniszczalne i niepodrabialne. Stawał się całym moim światem. Dość przystojny, dobrze zbudowany, mądry – ideał. Moja rodzina w ten sposób go postrzegała, moi znajomi również, a dla mnie był po prostu Karolem. Karolem, któremu nie przeszkadzała moja przewrażliwiona natura, który rozumiał moje potrzeby i zawsze brał je pod uwagę. Mężczyzną, który mnie kochał, któremu się podobałam. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że kilka lat później zostanie moim mężem, ale być może coś w jego oczach, ten błysk, kiedy sięgał po butelkę z wodą, którą mu rzuciłam, nakazało mi myśleć, że stanie się kimś ważnym. 

***

Ostatnio siedziałam sobie trzy dni na zwolnieniu i coś takiego udało mi się stworzyć. Troszkę chaotyczne, ale takie ostatnio są moje myśli. To będzie krótkie, zostało już prawie skończone (chociaż to jedno!). Pozdrawiam Was i ściskam!

3 komentarze:

  1. A właśnie miałam pisać maila, żeby zapytać, czy dodasz jeszcze coś nowego :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Myślę,że dziewczyna traktuje swojego męża jak starszego brata, którego pewnie nigdy nie miała. nie wiem, czy Bartek to Ten, któregeo szuka, ale wydaje mi się,że nie jest nim Karol. Choć ich spotkanie podczas tego maratonu było cudowne :D jesttem ciekawa, jak dalej pójdzie z kupowaniem tego domu xD

    OdpowiedzUsuń
  3. Pięknie. Po pierwsze: Ola <3 może i nienawidzę jak ktoś mi oluje, bo Aleksandra to piękne imię i nie zasługujące na tak marny skrót, jak Ola, ale to wciąż moje imię :D

    Po drugie: magia, jak zawsze. Jak Ty to robisz, że przyciągasz do swojej twórczości, która dosyć trafnie celuje również w moje życie, bo jest trochę podobne (okej, mąż i dom, to nie)... Ale ma się te 25 lat i znak zapytania: co dalej...

    Najgorsze, jak ta niszcząca nas miłość wraca. Bo ona w 99% zawsze zepsuje nam życie na nowo...

    OdpowiedzUsuń