Z
natury nie lubię zostawiać spraw niedopowiedzianych. Taka już jestem, męczą
mnie nierozwiązane problemy, które na pierwszy rzut oka wcale nie wpływają na
moje życie. Dlatego też milion razy upewniałam się, że wszystkie moje związki
ostatecznie zostały zakończone (nawet te w ogóle nierozpoczęte), nie tylko w
powszechnie rozumianym sensie, ale również w mojej głowie. Bo ja uwielbiałam
dopisywać sobie pewne scenariusze, uwielbiałam żyć czasami życiem innej mnie.
Życiem dziewczyny, która zachodzi w ciążę z Piotrkiem i wydaje jej się, że to
dar od losu, bo Piotrek jest tym jedynym, tym pisanym. Całkiem dobrze, że ten
scenariusz istniał tylko w mojej wyobraźni, ponieważ mój związek z Piotrkiem
nie wytrzymał nawet roku. Co prawda, nie mam wątpliwości, że byłby dobrym
ojcem. Mam jednak wątpliwości co do tego, czy razem bylibyśmy dobrzy. Nie
byliśmy. Nie bylibyśmy. Ale kiedyś byłam przekonana, że to on jest miłością
mojego życia. Pięć lat o niego walczyłam, chociaż nie jestem do końca
przekonana, czy walka jest odpowiednim słowem do określenia mojej dość biernej
postawy. Chociaż… udało mi się go w końcu zaciągnąć do pustego samochodu w
środku nocy, kiedy wszyscy nasi pijani towarzysze już spali. To był mój mały
sukces. W każdym razie, Piotrek spędzał mi sen z powiek przez bite pięć lat. W
tym czasie zdążyłam mieć innego chłopaka i kilka dość niewinnych randek, ale
nawet jeśli na moment zapominałam o miłości jedynej i prawdziwej, ona zawsze
wracała. Do momentu, kiedy przekonałam się, jak to jest z nim być. Wtedy czar
prysł, już nie byliśmy sobie przeznaczeni. To po prostu nie było to.
Gdyby
nie ta noc w samochodzie, gdyby nie nasz kilkumiesięczny związek, ciągle
żyłabym w przekonaniu, że pisana jest nam dwójka dzieci, rodzinne autko i ładny
domek na przedmieściach. Straciłam na niego pięć lat. Pięć lat na bezsensowną
gonitwę za facetem, za którym nigdy gonić nie powinnam, żeby tylko przekonać
się, że to, kurwa, nie jest to. I właśnie to nauczyło mnie, że sprawy należy
rozwiązywać zawsze do końca. Bo między naszą przygodą w samochodzie, a
początkiem związku były dwa lata – dwa lata, kiedy ja patrzyłam na niego
wzrokiem biednego dziecka, a on udawał, że tego nie widzi. Dopiero potem
zorientował się, że jestem, że czekam. Ale gdybym postanowiła rozwiązać swój
problem dwa lata wcześniej, zamiast sięgać po środki w postaci innych facetów,
którzy nigdy nie byli dość interesujący i mieli być tylko zapomnieniem,
odzyskałabym dwa lata życia.
Upewniałam
się więc, że moje uczucia wygasły za każdym razem, kiedy coś się kończyło. Jak
to robiłam? Cóż, po prostu wiedziałam – zero ukłucia w sercu, żadnych motyli w
brzuchu, nic. Piotrek. Marcin. Łukasz. Mateusz. Za każdym razem mogłam brnąć w
przyszłość ze świadomością, że kiedy za kilka lat któregoś z tych panów
spotkam, to nie zacznę żałować. Nie będę sobie pisać w głowie scenariuszy, co
by było, gdybyśmy faktycznie ze sobą byli. Nie będę sobie wyobrażać, że
spotkanie po latach prowadzi do odrodzenia uczucia. Mojego, naszego. Po prostu
mogłam być spokojna, ponieważ nie chciałam tracić więcej życia na bezsensowne
czekanie na coś, co jest tego niewarte.
Udawało
mi się za każdym razem. Za każdym razem w jakiś sposób udawało mi się otrząsać
z moich miłosnych porażek. Zapominałam. Ale przecież o tobie też zapomniałam.
Tylko, że od początku wiedziałam, że nie chciałabym sobie przypomnieć, bo
prowadziłoby to do mojej klęski. Niezakończona historia. Otwarta sprawa.
Kiedy
przestałeś się odzywać, pomyślałam sobie, że już w ogóle mnie to nie obchodzi.
Nie byliśmy razem, ja tylko myślałam, że moglibyśmy być, wiedziałam więc, że to
rozstanie kiedyś nastąpi. Przeczuwałam to też od jakiegoś czasu i nawet w
pewnym sensie odczułam ulgę, że to już koniec naszej zabawy w kotka i myszkę.
Nie towarzyszył mi ten ból w klatce piersiowej, co podczas naszych pierwszych
kryzysów. Właściwie nic negatywnego mi nie towarzyszyło, tylko lekkie
zdenerwowanie, że koniec nie nastąpił z mojej inicjatywy. O ile w ogóle można
tu było mówić o jakiejś inicjatywie – po prostu pewnego dnia już nie
odpowiedziałeś na moją wiadomość i mimo że wiedziałam, że za tydzień, za
miesiąc, czy za dwa ponownie się odezwiesz, byłam także w pełni świadoma końca.
Byłam więc cholernie zła, wkurzona, że to nie ja zostawiłam ciebie, a ty mnie.
To ja byłam tą opuszczoną. Prawda jednak była taka, że ja nigdy nie rozpoczęłabym
tego procesu rozpadu z własnej woli. Niszczyła mnie ta nasza dziwaczna relacja,
ale w jakiś sposób stałeś się częścią mojego popapranego życia i nie umiałam z
ciebie zrezygnować. Nie mówię, że cię kochałam. Uwielbiałam cię. Potrzebowałam.
Pożądałam. Byłam od ciebie beznadziejnie uzależniona. Ale chyba cię nie
kochałam. Po prostu stworzyłam sobie w głowie idealny obraz ciebie, tego jacy
możemy być razem. I właśnie ten obraz pokochałam.
Kiedy
więc ze mnie zrezygnowałeś, początkowo myślałam, że przejdę nad tym do porządku
dziennego. To były pierwsze dni wiosny, nieśmiałe promienie słoneczne
sprawiały, że nie mogłam przestać się uśmiechać. Nie myślałam więc o tobie, bo
po co miałam sobie zaprzątać głowę sukinsynem, którym wtedy byłeś? Udawało mi
się to przez trzy dni. Magiczne trzy dni. A potem pochłonął mnie smutek. I już
wcale nie byłam zła, że to ty zostawiłeś mnie. Nie obchodziło mnie to.
Chciałam, żebyś wrócił. Byłam zdruzgotana. Pusta. Potrzebująca. Jak powietrza
potrzebowałam znaku życia od ciebie, ale nienawidziłam siebie za to, ponieważ
to było żałosne. Nawet teraz to dostrzegam – żałosną potrzebę miłości, jaka
mnie wtedy tłamsiła.
Cóż,
wróciłeś. Zaledwie tydzień później – też nie mogłeś wytrzymać? Tęskniłeś? Tak
sobie wmawiałam. Ale między tymi chwilami, kiedy przepełniała mnie nadzieja,
docierała do mnie bolesna prawda – nic z tego nie będzie. Tylko cierpienie.
Dlatego to zakończyłam. Dlatego przestałam pisać. Ty w zasadzie w ogóle o to
nie walczyłeś, jakby było ci to obojętne, czy nasza relacja przetrwa. To tylko
uświadczyło mnie w przekonaniu, że dla ciebie to było jedynie zabicie czasu,
podczas gdy mnie serce podskakiwało za każdym razem, kiedy na ekranie mojego
telefonu pojawiała się twoja twarz. Wiedziałam, że podjęłam dobrą, choć
cholernie ciężką decyzję. Koniec.
Teraz
jak o tym myślę, nie do końca uważam, że moja decyzja była dobra. Była dość
pochopna, chociaż być może też dość ciężko ją taką nazwać – w końcu w każdej
chwili mogłam zmienić zdanie, mogłam napisać: „Cześć, co słychać?” i wszystko
wróciłoby do normy. Ale pochopna, dlatego że nie chciałam czekać. Nie wydawało
mi się, żeby to miało jakiś sens. Tu nie chodziło o cierpienie, o przepłakane
noce, bo gdybym miała świadomość, że to się skończy w jakikolwiek sposób
dobrze, to przyjęłabym te chwile smutku i rozpaczy. Chodziło o to, że ja nie
wierzyłam w dobry koniec. I w twoje dobre intencje. W wieku dwudziestu czterech
lat powoli myślałam o tym, że mój następny poważny facet będzie moim mężem i
ojcem moich dzieci, a ty wtedy miałeś nieco inne priorytety.
W
wieku trzydziestu lat, dokładnie w dniu moich trzydziestych urodzin, mój mąż
zaciągnął mnie do samochodu i zawiózł na osiedle nowo wybudowanych domków
jednorodzinnych. Patrzyłam na niego pytającym wzrokiem, a on tylko uśmiechał
się tajemniczo, spoglądając na mnie zza szkieł okularów w grubych oprawkach.
Zatrzymaliśmy się pod jednym z domów, parterowym i nowoczesnym, który otoczony
był przez zielony ogród. Kiedy wysiadałam z samochodu, nie do końca wierzyłam w
to, co widzę. Podejrzewałam zamiary mojego męża, ale ciężko było mi w to
wszystko uwierzyć – w to, że porzuciłby swoje wielkomiejskie życie, pięknie
urządzone mieszkanie, dla domu z ogródkiem. Zawsze powtarzał, że mógłby to
zrobić, owszem, ale dopiero na starość. Teraz był jeszcze młody, w pełni sił,
chciał żyć pełnią życia w mieście, które kochał. Chciał budzić się i słyszeć
dźwięki przejeżdżających samochodów, oglądać zza okien dachy wieżowców i móc
iść do sklepu na drugą stronę ulicy w kapciach. Nie interesowało go koszenie
trawy, ani przycinanie drzewek.
A
wtedy staliśmy przed drzwiami pięknego domu, on trzymał dłoń na moich plecach i
nieśmiało popychał mnie do przodu.
-
Zanim tam wejdziemy, musisz mi powiedzieć, o co chodzi – stwierdziłam.
-
Chyba już się domyśliłaś. – Zaśmiał się, odgarniając mi włosy z czoła. – W
środku czeka na nas agent nieruchomości. Dość zaufany, znajomy mojego
znajomego. A ten dom może być twoim prezentem urodzinowym, jeśli tylko będziesz
chciała.
Otwarłam
usta, ale nie potrafiłam nic powiedzieć. Zaniemówiłam. Oparłam tylko głowę o
jego klatkę piersiową i objęłam go w pasie, a on pogładził mnie po plecach i
roześmiał się szczerze.
-
Wchodzimy.
I
weszliśmy. Drzwi otworzyły się bez żadnego skrzypnięcia. Przywitały nas
śnieżnobiałe, równe ściany i zapach nowości. Złapałam Karola za rękę i
pozwoliłam się prowadzić. Wyobrażałam sobie, jak tymi samymi drzwiami wchodzę
do swojego domu, a moje obcasy stukają na drewnianych panelach. Jak zza rogu
wybiega do mnie malutka postać, nieco rozmazana, z czupryną kręconych włosów,
rozwrzeszczana i umorusana czekoladą.
Nie.
Zza rogu wyszedł do nas mężczyzna, trzymający w ręce plik dokumentów. Nosił
okulary w ciemnych oprawkach, zza
których spoglądały na nas jasnoniebieskie oczy. Brązowe włosy ułożone miał w
taki sposób, jaki uwielbiałam – jakby poświęcił temu zaledwie dwie sekundy,
przejeżdżając tylko palcami wzdłuż swoich kosmyków. Przywitał nas uśmiechem.
Wyciągnął rękę do mojego męża, a potem skinął do mnie głową. I wtedy z jego
twarzy zniknął uśmiech.
Gwałtownie
zaczerpnęłam powietrza. Poznałam cię po oczach. Błękitnych, w które kiedyś
uwielbiałam się wpatrywać. Nie miałeś już zarostu, jak kiedyś. Wyglądałeś o
wiele dojrzalej, ale wciąż nie brakowało ci tego chłopięcego uroku. Poczułam,
jak po moim ciele spływa fala jakiegoś dziwnego, ciepłego uczucia. Tęsknoty?
Smutku? Miłości?
-
Ola – powiedziałeś, rozszerzając oczy ze zdumienia. Przerwałeś tę niezręczną
chwilę ciszy. Zmusiłam się do uśmiechu i wyciągnęłam rękę.
-
Bartek – powiedziałam drżącym głosem. Uścisnąłeś moją dłoń, a ja boleśnie
poczułam obrączkę ślubną na swoim palcu.
-
Znacie się? – odezwał się Karol, zupełnie zafascynowany tym przypadkowym
spotkaniem. – Ale numer. Nie mówiłaś nigdy, że masz kumpla, który zajmuje się
nieruchomościami – zwrócił się do mnie.
-
Minęły lata, od kiedy ostatnim razem rozmawialiśmy – wtrąciłeś się. – Poza tym,
przez jakiś czas mieszkałem w Warszawie, więc…
Przerwałeś,
jakbyś nie do końca wiedział, co należałoby dodać. Więc? Warszawa nie była
powodem, nie. I nawet ty doskonale zdawałeś sobie z tego sprawę.
Byłam
na tyle oszołomiona naszym spotkaniem, twoją obecnością, że zupełnie nie
zwracałam uwagi na dom. Był piękny, to fakt. Nie musiałam zaglądać w każdy
zakamarek, żeby móc to przyznać. Wystarczyło mi spojrzenie przez ogromne okno,
wychodzące na ogród, żeby móc stwierdzić, że to dom prosto z moich marzeń. Ale
czy mój dom? Nasz? Karol był oczarowany, w ogóle nie zwrócił uwagi na nagłe
pogorszenie mojego nastroju. Z fascynacją dziecka opowiadał, gdzie moglibyśmy
umieścić pokoje dla dzieci, gdzie znajdowałaby się nasza sypialnia, gdzie
postawilibyśmy łóżko…
A
ja przeszłam obok tego. Czułam się, jakbym w tym domu była nie jego
towarzyszką, ale twoją towarzyszką. Jakbyś to ty szedł u mojego boku. Być może
dlatego, że to ty mogłeś chociaż w nikłym stopniu zrozumieć, co przechodziłam.
A być może dlatego, że tęsknota mnie sparaliżowała. Uśmiechałeś się,
opowiadałeś zawzięcie o zaletach budynku, a ja wsłuchiwałam się w dźwięk
twojego głosu, wpatrywałam się w twoje oczy, w twoje zakrzywione usta…
Poczułam
na policzku wargi Karola i natychmiast się otrząsnęłam.
-
Mam kobietę marzycielkę, taka zamyślona, taka rozkojarzona… - powiedział,
przyciągając mnie do siebie. – Już pewnie rozmyślasz nad tym, jak to wszystko
zagospodarujesz, co?
-
Rozgryzłeś mnie. – Uśmiechnęłam się. – Tu jest pięknie.
Kochałam
go. Karola. Był moją bezpieczną przystanią i byłam przekonana, że nie mogłam
lepiej trafić. Wszyscy mi zazdrościli. W wieku dwudziestu pięciu lat nie miałam
pomysłu na swoje życie, myślałam, że czekają na mnie tylko porażki, a potem
poznałam jego i wszystko diametralnie się zmieniło. Poczułam się szczęśliwa.
Prawdziwie szczęśliwa. Poznaliśmy się podczas mojego drugiego roku pracy. Zostałam
zmuszona do krótkiego wyjazdu na półmaraton, który sponsorowany był między
innymi przez naszą firmę. Stałam znudzona przy mecie, zupełnie
niezainteresowana tym, kto wygra, po tym jak mój kolega z działu zrezygnował w
końcówce. Sączyłam sok pomarańczowy i osłaniałam się od słońca. Był wtedy
przeogromny upał. Na metę wbiegali po kolei pierwsi zawodnicy, znajomi podawali
im butelki z wodą i klepali po plecach. Karol nie był nawet w pierwszej
dziesiątce. Kiedy wpadł na metę, był blady jak ściana i ledwo trzymał się na
nogach. Ktoś go wołał, ale najwyraźniej tego nie słyszał. Opadł na trawę,
usiadł opierając ramiona o kolana i oddychał ciężko. Stałam tuż nad nim.
-
Pierwszy i ostatni raz, kurwa. – Kręcił głową.
Roześmiałam
się, a on to zauważył. Nie chcąc, żeby uznał to za coś złego, rzuciłam mu wodę.
Uśmiechnął się szczerze. I to był nasz początek.
Nie
było łatwo. Nie potrafiłam się przemóc, dopuścić go do siebie. Zakochiwałam się
w nim powoli, ale uczuciem, które – jak mi się wydawało – było niezniszczalne i
niepodrabialne. Stawał się całym moim światem. Dość przystojny, dobrze
zbudowany, mądry – ideał. Moja rodzina w ten sposób go postrzegała, moi znajomi
również, a dla mnie był po prostu Karolem. Karolem, któremu nie przeszkadzała
moja przewrażliwiona natura, który rozumiał moje potrzeby i zawsze brał je pod
uwagę. Mężczyzną, który mnie kochał, któremu się podobałam. Wtedy jeszcze nie
wiedziałam, że kilka lat później zostanie moim mężem, ale być może coś w jego
oczach, ten błysk, kiedy sięgał po butelkę z wodą, którą mu rzuciłam, nakazało
mi myśleć, że stanie się kimś ważnym.
***
Ostatnio siedziałam sobie trzy dni na zwolnieniu i coś takiego udało mi się stworzyć. Troszkę chaotyczne, ale takie ostatnio są moje myśli. To będzie krótkie, zostało już prawie skończone (chociaż to jedno!). Pozdrawiam Was i ściskam!
A właśnie miałam pisać maila, żeby zapytać, czy dodasz jeszcze coś nowego :)
OdpowiedzUsuńMyślę,że dziewczyna traktuje swojego męża jak starszego brata, którego pewnie nigdy nie miała. nie wiem, czy Bartek to Ten, któregeo szuka, ale wydaje mi się,że nie jest nim Karol. Choć ich spotkanie podczas tego maratonu było cudowne :D jesttem ciekawa, jak dalej pójdzie z kupowaniem tego domu xD
OdpowiedzUsuńPięknie. Po pierwsze: Ola <3 może i nienawidzę jak ktoś mi oluje, bo Aleksandra to piękne imię i nie zasługujące na tak marny skrót, jak Ola, ale to wciąż moje imię :D
OdpowiedzUsuńPo drugie: magia, jak zawsze. Jak Ty to robisz, że przyciągasz do swojej twórczości, która dosyć trafnie celuje również w moje życie, bo jest trochę podobne (okej, mąż i dom, to nie)... Ale ma się te 25 lat i znak zapytania: co dalej...
Najgorsze, jak ta niszcząca nas miłość wraca. Bo ona w 99% zawsze zepsuje nam życie na nowo...