niedziela, 16 października 2016

A01

Chodziliśmy do jednej szkoły. Mijaliśmy się na gimnazjalnych korytarzach i nigdy w życiu nie zwróciłam na niego uwagi. Nawet nie jestem pewna, jak wtedy wyglądał, czy też miał te rozczochrane włosy i szare oczy. Byłam wtedy pochłonięta przez inne sprawy, fascynowała mnie mroczna muzyka i mroczna miłość, dlatego moim punktem zainteresowania nie był szczupły, uśmiechnięty chłopak ze starszej klasy, a długowłosy brunet chodzący w potarganych spodniach i uważający Kurta Cobaina za boga. Właściwie to stwierdzenie „my chyba się znamy” nie było do końca prawdziwe, ponieważ nigdy się nie poznaliśmy. Ja go znałam, owszem, ale on mnie nie. Mógł faktycznie jedynie domniemywać, że kiedyś być może otarł się o moje ramię na szkolnym apelu. Pisząc do niego „my chyba się znamy” wcale nie miałam jednak na myśli gimnazjum. Myślałam o tym okresie pod koniec liceum, kiedy jedna z moich dobrych koleżanek była do granic możliwości zafascynowana pewnym dwudziestolatkiem, który traktował ją jak świetną zabawkę. Niemal każda nasza rozmowa sprowadzała się wtedy do niego, do tego nieobliczalnego sukinsyna, w którym była zakochana, a który nie potrafił tego uczucia odwzajemnić. Uwielbiał ją, co niezliczoną ilość razy jej powtarzał, ale to nic nie zmieniało, ponieważ był sobą. Pan K. Przez jakiś czas był Panem Kutasem. Ale powszechnie był znany jako Kuba.
Słuchałam o nim dziesiątki razy. O tym, jak próbował ją pocałować na imprezie, a później tłumaczył, że zrobił to, ponieważ wydawało mu się to zabawne. O tym, jak spędził z nią noc, a później nie dał znaku życia przez dwa tygodnie. O tym, jak związał się z inną kobietą, a z jeszcze inną poszedł do łóżka. Było wiele sytuacji, które musiałyśmy przedyskutować, wiele dotyczyło jego. Nigdy nie zamieniłam z nim nawet słowa, a czułam, jakbym go znała. Okazało się, że wcale nie znałam jego, a jakąś niewielką cząstkę o nim. Cząstkę, która jednak mogła zaważyć na wszystkim.
To by niewiele znaczyło, gdybym była twarda. Ale ja nigdy taka nie byłam. Jestem przewrażliwioną, sentymentalną dziewczyną, która do wszystkiego podchodzi emocjonalnie. Połączenie jego silnej osobowości i ignoranckiego podejścia do kobiet z moim słabym charakterem można było zobrazować za pomocą bańki mydlanej, która w każdej chwili może zostać zniszczona. Ja byłam bańką, on – szpilką.

Nie rozumiem, dlaczego los postawił go na mojej drodze, skoro najwyraźniej znajomość ta nie miała żadnej długoterminowej przyszłości. Dlaczego stałam się jedną z tych wielu dziewczyn, które nie potrafią przestać o nim myśleć? Mogłabym żyć całkiem spokojnie bez niego. Skończyłam studia, znalazłam pracę i chciałam zacząć funkcjonować w jakikolwiek sposób niezależnie. Pojawił się jednak on i wszystkie moje plany legły w gruzach, ponieważ zaczął beznadziejnie wypełniać mój świat, marnować mój czas.
Bardzo szybko z nieśmiałych rozmów o gimnazjalnej rzeczywistości, przeszliśmy do pogaduszek o tym, co robiliśmy, jak mijał nam dzień, jak bardzo jesteśmy źli na deszczową pogodę i utrudnienia na drogach. Odkrywaliśmy, że mamy wspólne pasje (o Boże, on kibicuje temu samemu klubowi piłkarskiemu, co ja, to musi więc być przeznaczenie!), że studiowaliśmy na tym samym kierunku, mimo że na dwóch różnych uczelniach w dwóch różnych miastach (przeznaczenie), że bywaliśmy na tych samych festiwalach muzycznych. Wszystko pasowało, wszystko wydawało się takie idealne, aż w mojej głowie utworzyła się nieśmiała myśl, że być może to jest to, że ten facet oddalony o sześćdziesiąt kilometrów ode mnie, siedzący gdzieś w swoim ciemnym, męskim mieszkaniu, to jest facet, z którym mogłabym spędzić resztę życia. Zawsze byłam tradycjonalistką i niepoprawną romantyczką, szukałam więc czegoś na zawsze, a nie na chwilę. Być może to był błąd. Być może za bardzo starałam się dopasować do siebie elementy, które wcale ze sobą nie współgrały. Oglądałam kiedyś film, którego samotni bohaterowie szukali życiowych partnerów na bazie wspólnych cech, którymi mogły być zarówno zainteresowania, ulubione rzeczy, jak i nawet te same dolegliwości zdrowotne. Byli zdesperowani, na siłę próbowali się związać, co niejednokrotnie kończyło się tragedią. Czym ja różniłam się od nich? Czasem patrzyłam na siebie w lustro i powtarzałam sobie: odpuść. Ale nie potrafiłam.

Jestem właśnie na parę dni w Sztokholmie. Jak to jest, że jesteś oddalona o jakieś 700km i nigdy się nie widzieliśmy, a mimo to ciągle myślę o tym, że chciałbym Ci przekazać jakoś to wszystko, co widzę i co przeżywam. Jestem gdzieś, robię coś i od razu przychodzi mi do głowy, że jak tylko wrócę do domu, muszę Ci o tym napisać. Wypiłem jakiś szwedzki bimber i teraz właśnie korzystam z danych komórkowych, więc nawet nie chcę wiedzieć, jak wysoki będzie mój rachunek za komórkę za ten miesiąc. Trudno. Miałem napisać po powrocie, ale piszę teraz. Idę spać.

Naprawdę to wysłałem? Milion razy klikałem na „usuń wiadomość”, ale najwyraźniej to nic nie dało. Zapadam się pod ziemię. Odezwę się, jak wrócę ze Sztokholmu.

Bardzo długo czekałam na nasze pierwsze spotkanie. Literki wystukane na klawiaturze przestały mi wystarczać już dawno, chciałam stanąć z nim twarzą w twarz i sprawdzić, czy ta magia, która rodziła się między nami nadal będzie trwała. Liczyłam na to, że wreszcie przyjedzie odwiedzić rodziców i zaproponuje spotkanie, tak jednak się nie stało.
Przestałam mieć już nadzieję na cokolwiek. Pewnego piątkowego wieczoru, jak co tydzień, umówiłam się ze znajomymi. Czekałam z kolegą pod jednym z pubów. Było już ciemno i dosyć zimno, listopad się rozpędzał, więc z rękami w kieszeniach przebierałam nogami. Rozmawialiśmy o rzeczach ważnych i mniej ważnych, kiedy ktoś nas zaczepił. Chudy chłopak o szczurzej, chłopięcej twarzy uśmiechał się szeroko do mojego kolegi.
- Kurwa, stary, co za spotkanie. Sto lat się nie widzieliśmy! – mówił. Miałam wrażenie, że zdążył już wypić piwo albo dwa. Nie wyglądał na chłopaka specjalnie wygadanego, prędzej prymusa z pierwszej ławki, który stroni od znajomych. – Jestem umówiony ze znajomymi tutaj, czekam tylko na brata, bo poszedł po fajki. Co robisz, co u ciebie?
Potem nastąpił przyjacielski uścisk dłoni i długa (moje zmarznięte palce u stóp twierdziły, że za długa) rozmowa o tym, jak im się wiedzie w życiu i co robili przez ostatnie lata. Mój kolega opowiadał o tym, jak to po trzech warunkach rzucił studia i wybrał pracę w firmie budowlanej. Ten drugi mówił o swoich osiągnięciach w dziedzinie mechatroniki, cokolwiek to znaczyło. Ja stałam i udawałam, że wsłuchuję się w każde wypowiedziane przez nich słowo, chociaż tak naprawdę marzyłam o tym, że wreszcie pojawi się reszta umówionych z nami osób i będziemy mogli wejść do pubu, kończąc te przeciekawe wywody na temat mikroukładów elektromechanicznych. W twarzach zbliżających się ludzi z nadzieją wypatrywałam tej znajomej.
- Idzie.
Faktycznie. Jedna z naszych koleżanek zbliżała się do nas szybkim krokiem. Jej ciemne krótkie włosy powiewały na wietrze. Chciałam do niej pomachać, zasygnalizować, gdzie stoimy, ale ktoś ją wyprzedził i straciłam ją z oczu – wysoki mężczyzna z kilkudniowym zarostem. W dłoni trzymał paczkę fajek. Szczupły. Potargane włosy. Oczy przenikliwe. Usta w półuśmiechu.
Serce podeszło mi do gardła. Zupełnie nie byłam na to przygotowana. Założyłam najgorszą parę dżinsów i nie odświeżałam makijażu po powrocie z pracy. Odwróciłam się w stronę kolegi, nie chciałam, żeby on mnie zauważył. Nie byłam gotowa. Powtarzałam sobie w myślach: niech przejdzie obok, po prostu niech przejdzie obok, chociaż moje serce krzyczało, żeby się zatrzymał. I ktoś faktycznie się zatrzymał. Odetchnęłam z ulgą, ponieważ byłam pewna, że to koleżanka, która tak spieszyła się, żeby do nas dołączyć.

- To jest Kuba – odrzekł pośpiesznie kolega mojego kolegi. – Kupiłeś fajki?
Musiałam na niego spojrzeć. Zrobiłam to w momencie, kiedy odpowiadał swojemu bratu. Od razu wyłapał moje spojrzenie. Jego oczy zatrzymały się na moich, na chwilę rozszerzyły i już wiedziałam, że wie. Uśmiechnął się delikatnie, ale nic więcej. Potem weszliśmy do pubu. Rozdzieliliśmy się – my usiedliśmy przy zarezerwowanym stoliku, oni dołączyli do swoich znajomych. Tak to się mogło skończyć.
Ale nie skończyło się. Grzebałam w portfelu w poszukiwaniu drobnych, stojąc w kolejce po drugie piwo, kiedy on stanął obok. Nie za mną, jak każda inna osoba chcąca kupić coś przy barze, ale obok mnie. Nawet nie drgnęłam, nie spojrzałam na niego, nic. Po prostu wiedziałam, że to on.
- Pamiętam cię – powiedział jakby w przestrzeń. – Miałem koleżankę, która często o tobie mówiła. Nie skojarzyłem wcześniej. Zawsze mówiła: Aga studiuje to samo co ty, Aga też ogląda tę głupią piłkę nożną, Aga ciągle marudzi, bo beznadziejnie się zakochała w chłopaku, który w ogóle jej nie chce. Nawiasem, jak tam z tym chłopakiem? Zechciał w końcu?
- Tak, ja też cię pamiętam – odparłam, nawet nie próbując ukryć wściekłości. Nie tak sobie wyobrażałam nasze początki. Był okropnie arogancki i pewny siebie. To nie był ten facet, z którym przez ostatnie dwa miesiące rozmawiałam. – Mówiła też: Kuba jest największym sukinsynem, jakiego znam. Szkoda, że jej wtedy nie posłuchałam.  
Zaśmiał się.
- Przynajmniej już nie musimy udawać, że się w ogóle nie pamiętamy, co nie? – Uniósł brwi. Chciałam coś powiedzieć, ale kiedy zbliżył nieznacznie swoją twarz do mojej, zupełnie straciłam wątek. Faktycznie, nie był typem faceta, za którym dziewczyny oglądały się na ulicach. Nie miał urody i ciała modela, ale miał w sobie coś, co kompletnie mnie rozbrajało. – Jestem w mieście do niedzieli. Jeśli masz czas, to moglibyśmy jutro skoczyć na piwo.

Miałam czas? Nie mogłam sobie przypomnieć, bo w tamtym momencie chyba w ogóle nie myślałam. Pokiwałam głową i powiedziałam, że się zgadzam, a potem oboje grzecznie kupiliśmy piwo i rozdzieliliśmy się, próbując ukryć uśmiechy pełne podekscytowania.

A warning sign, 
it came back to haunt me and I realised that you were an island and I passed you by
and you were an island to discover

sobota, 8 października 2016

A00

To takie banalne. Zawsze myślałam, że największa miłość mojego życia będzie miała zupełnie bajkowy początek. Romantyczny, piękny, ale na pewno nie taki – sprowokowany przez jedną z internetowych aplikacji randkowych. Zawsze myślałam, że największa miłość mojego życia będzie miała równie bajkowe zakończenie – i żyli długo i szczęśliwie, w wieku dziewięćdziesięciu lat umierając w jednym łóżku. Ramię w ramię. Obok siebie.
To nie miało stać się w naszym przypadku. 

Cześć, my chyba się znamy.

To nie mogło się udać. Od samego początku powtarzałam sobie: on ma podobne zainteresowania, kocha te same rzeczy, a do tego ma urodę faceta, który czasem pojawiał się w moich snach. Nie był typowym przystojniakiem. Nie miał ciemnych, gęstych włosów, lazurowych oczu i oliwkowej karnacji. Był szczupły, wysoki, miał wiecznie rozwiane włosy i patrzył na mnie tym przenikliwym wzrokiem. Miał swoją gitarę. I miał mnie. Przez bardzo krótki czas miał mnie, a ja miałam jego.


Wiedziałam, że ta znajomość okaże się porażką. Wiedziałam to od samego początku. Kiedy postanowiłam do niego napisać, kiedy wystukiwałam na ekranie telefonu literki układające się w to jedno konkretne zdanie, doskonale zdawałam sobie sprawę z tego kim jest i jaki jest. Podejmowałam ryzyko. Zawsze miałam skłonności do pakowania się w największe bagno, rzadko jednak robiłam to na własne życzenie, a tym razem z pełną świadomością nadchodzącej, nieuniknionej katastrofy brnęłam przed siebie prosto do niego. I podobało mi się to. Cholernie mi się to podobało. Godziłam się na męczarnie, na ciągły ból serca i przepłakane noce przerywane momentami bezgranicznej radości. Początkowo myślałam, że rozpoczęłam tę znajomość, ponieważ potrzebowałam jakiegoś urozmaicenia w życiu. Ale nie, zrobiłam to, ponieważ wierzyłam, naprawdę wierzyłam, że uda mi się te wszystkie przeszkody przezwyciężyć – wierzyłam, że będę jedyną, tą jedyną, jego jedyną. Że będę tą, dla której straci głowę.