Święta tamtego roku były piękne. Byliśmy osobno,
ale jakby razem. I mimo że ciążyły między nami niewypowiedziane słowa, dużo
niewypowiedzianych słów, to jakoś ten ciężar zupełnie mi nie przeszkadzał. Było
mi zadziwiająco lekko na duchu i mogłabym przysiąc, że jemu też. Widziałam to w
jego oczach, kiedy z nieśmiałym uśmiechem odsunął nieznacznie swoją twarz od
mojej. Kiedyś myślałam, że jego oczy są koloru szarego, ale nie – były niebieskie.
Błękitne, zdumiewająco jasne. Uwielbiałam jego oczy, bo były to oczy chłopca. Patrzyłam
w nie wtedy, trochę przestraszona, trochę podekscytowana. W tamtym momencie
zdecydowałam, że już nie będę się przejmować tym, co może być, że nie będę
analizować i rozkładać wszystkiego na czynniki pierwsze. Przyciągnęłam go
mocniej do siebie i pozwoliłam całować, a z tyłu głowy wcale nie zaczęła
kiełkować myśl, że popełniam błąd. Nigdy nie uznałabym tego za błąd. Było zbyt
cudownie, żeby można się było tego wyrzec.
Najgorsze było to, że po tym wszystkim nawet nie
mogliśmy spokojnie porozmawiać. Albo najlepsze, nie wiem. Czasem rozmowa jest
zupełnie niepotrzebna. Tego dnia, zaraz po jarmarku, odwiózł mnie do domu, a
emocje były zbyt duże, żeby w ogóle poruszać temat pod tytułem: co właśnie
między nami zaszło? Potem nastały święta, on pojechał na drugi koniec Polski do
rodziny, a ja zaraz po wyjechałam ze znajomymi w góry. Minęliśmy się.
Trochę płakałam w sylwestrową noc, ale tylko przez
nadmierną ilość wypitego alkoholu i dlatego że naprawdę chciałam się do niego
przytulić. Do niego, nie do swojej przyjaciółki, nie do przyjaciela, nie do
któregokolwiek ze znajomych, których miałam pod ręką. To musiał być on. Serce
pękało mi na samą myśl, że on siedzi z kieliszkiem wódki w ręce, śmieje się w
głos do swoich przyjaciół i bawi się fantastycznie. Ja, jak ofiara losu,
siedziałam na łóżku i zanosiłam się płaczem w samotności. To było moje
kryzysowe piętnaście minut, bo potem znalazła mnie przyjaciółka i wyciągnęła z
powrotem w sam środek naszej kameralnej imprezy. Wcisnęła mi w dłoń butelkę
szampana i kazała pić, a ja posłusznie wykonywałam jej rozkazy. I kiedy mój
telefon zaczął wibrować, a na ekranie wyświetliła się jego wykrzywiona
dziwacznie twarz (podczas naszego drugiego spotkania zrobiłam mu to zdjęcie, było
śmieszne), ona powiedziała: „odbierz, szybko odbierz!”, a ja posłuchałam ją po
raz kolejny. Czego mogłam się spodziewać? Na pewno nie tego. Nie był typem
faceta, który odliczając dni do kolejnego roku, myśli o kimś, kto znajduje się
dziesiątki kilometrów dalej. O dziewczynie. O mnie. Drżącą ręką przyłożyłam telefon do ucha i odezwałam się,
starając się nie brzmieć jak zbyt podekscytowana dziewczynka, czekająca na
telefon od swojego chłopaka. Bo on nie był moim chłopakiem i doskonale o tym
wiedziałam.
- Halo?
- Cześć – powiedział. Normalny, rozluźniony. – Jak
tam? Dzwonię, żeby ci przypomnieć, że za pięć minut północ.
- Naprawdę? Dzięki, jesteś niezastąpiony. –
Uśmiechnęłam się do siebie. Właściwie to szczerzyłam się przez następne kilka
godzin i nikt do końca nie wiedział, o co mi chodzi. Ja sama nie wiedziałam, po
prostu jego głos, jego słowa, to wszystko sprawiło, że czułam się cholernie,
prawdziwie szczęśliwa. – Jesteśmy właśnie na dworze. Mam w ręce butelkę
najtańszego szampana z Biedronki, zaraz odmarzną mi ręce, a chłopcy próbują
odpalić petardę, więc jak zacznę dyszeć, to znaczy, że uciekam jak najdalej
stąd. A jak u ciebie?
- Fajerwerki. Stoję na balkonie. Ludzie chyba nie
wiedzą, że puszcza się je dopiero po północy, albo wszyscy mamy
niezsynchronizowane zegarki. – Chwila ciszy. – Gdzie ty właściwie jesteś? Bo
próbuję umiejscowić sobie ciebie jakoś na mapie i nie mogę.
- W Szczyrku. Nie tak daleko. - Ale nie tam.
Chyba wolałabym być tam, gdziekolwiek to było, nawet jeśli siedział właśnie z
kumplami w obskurnym mieszkaniu, w którym unosił się okropny zapach dymu
papierosowego.
- Szkoda, że nie tutaj – stwierdził. Na pewno był
pijany. – Dobrze, że zadzwoniłaś. Szczęśliwego nowego roku, piękna.
- Tobie też – odpowiedziałam, uśmiechając się do
siebie. – I to ty zadzwoniłeś, pamiętaj.
Zaśmiał się. A potem się rozłączył. Tak nagle, jak
jego zachrypnięty głos zadźwięczał w moich uszach, tak nastała cisza. Ale cisza
tylko w mojej głowie, bo cały świat wokół mnie szalał i wirował w rytmie
tanecznej muzyki. A ja stałam w samym środku tłumu, moich przyjaciół i
nieznajomych, którzy nagle pojawili się wśród nas. Nie wiem, kto mnie ściskał,
nie wiem, kto szeptał mi do ucha, aby ten rok był lepszy – ja się uśmiechałam,
kiwałam głową i naprawdę wierzyłam, że tak będzie. Po raz pierwszy w życiu
słowa „Szczęśliwego nowego roku” nie brzmiały jak kiepski żart.
I nie były żartem. Ten rok naprawdę rozpoczął się
dobrze. Następnego dnia zadzwonił raz jeszcze – chciał spytać, czy nie
powiedział mi nic głupiego, bo trochę wypił i wolał się upewnić. Wiedziałam, że
to tylko wymówka, że chciał porozmawiać. Siedziałam z telefonem przyciśniętym
do ucha jakieś pół godziny, co jak na mnie jest niezłym wynikiem, bo zazwyczaj
nienawidzę rozmów telefonicznych. Jednak słuchanie go sprawiało mi tak ogromną
przyjemność, że nawet bolące ucho nie zmusiło mnie do tego, żeby to przerwać.
Zrobił to dopiero kolega krzyczący do słuchawki niecenzuralne słowa i
wpychający mi do ręki butelkę z winem.
Przyjedź
do mnie. Tego chciał. Tydzień później
czekał na mnie na wrocławskim dworcu. Nie wiedziałam, co tam robię, ale zaproponował, że oprowadzi mnie
po mieście, w którym w zasadzie nigdy jeszcze nie byłam, że obejrzymy razem
mecz, a wieczorem przyjdą do niego jego znajomi i będziemy grać w planszówki. To
była bardzo przyjemna perspektywa. Bardzo. Było zupełnie tak, jak mówił,
chociaż mało wychodziliśmy z jego mieszkania, bo przez większość czasu padało. Zachowywaliśmy
się jak para kumpli – żadnych pocałunków, żadnych planowanych i nieplanowanych
dotyków, uścisków, ukrytych spojrzeń. Rozmawialiśmy i śmialiśmy się, nie wysyłaliśmy
sobie żadnych znaków, nic, ale było idealnie. Chyba wcale nie chciałam, żeby
było inaczej. Być może chodziło właśnie o to, żeby się poznać, żeby pobyć ze
sobą, jak z każdym innym znajomym. Potem jednak, wraz z jego znajomymi
przyszedł alkohol. Polubiłam jego brata. Z charakteru byli do siebie bardzo
podobni – mieli takie samo poczucie humoru, te same przyzwyczajenia i
powiedzenia. Dobrze się z nim rozmawiało. Siedziałam obok niego przez dłuższą
część imprezy, na co w pewnym momencie Kuba zaczął patrzeć dość krzywo. Nie rzucał
żadnych uwag, ale z drugiego końca pokoju widziałam, jak posyła mi dziwne
spojrzenia.
W okolicach północy wyciągnął mnie na balkon. Był wtedy
już wyraźnie wstawiony, zresztą ja wcale nie byłam od niego lepsza. Nie mogłam
przestać śmiać się z żartu, który opowiedział mi jego brat jakieś piętnaście
minut wcześniej.
- Daj spokój, mój brat ma poczucie humoru
gimnazjalisty – powiedział na wstępie, opierając się o balustradę.
- Jesteście tacy sami – odpowiedziałam, wzruszając
ramionami. On uniósł brwi. – I macie takie samo poczucie humoru.
- Wcale nie – obruszył się. – Poza tym, denerwuje
mnie, że on zawsze próbuje pajacować przed moimi znajomymi. Jakby przyprowadził
do domu dziewczynę i ja zacząłbym z nią gadać to strzeliłby focha, jak
przedszkolaczek.
- Nie pozwolił ci nigdy rozmawiać ze swoimi
dziewczynami? – Zaśmiałam się.
- Zacznijmy od tego, że on nigdy nie miał
dziewczyny – prychnął. – Chyba wykorzystałem limit uroku osobistego w genach.
Jemu niewiele pozostało.
- Skromniutki – stwierdziłam, szczerząc do niego
zęby. Odpowiedział mi tym samym.
- Nie idź do niego – poprosił.
- Bo? Mam zostać tutaj? Jest zimno – odparłam,
ocierając ramiona. Natychmiast zarzucił na mnie swoją bluzę. – Och, dotarło to
do mnie. Jesteś zazdrosny.
- Nie jestem. – Skrzywił się.
- Nie? – Zamrugałam.
- Muszę być?
Nawet nie wiedziałam, kiedy znalazł się tak blisko
mnie. Jego ręce obejmowały delikatnie moją twarz, a rozchylone wargi wpasowywały
się w moje usta. Jego bluza osunęła się w dół, lądując na kafelkach. Jeśli było
we mnie jakieś napięcie, to w tamtym momencie zupełnie mnie opuściło. Lekkość. Tak
pamiętam tę chwilę. Całkowita lekkość, dryfowanie w jego ciepłych ramionach,
namiętność, bliskość. Wszystko, co piękne. Trwało to długo, ale wciąż za krótko.
W pewnym momencie jego brat wystawił głowę zza balkonowych drzwi i poinformował
nas, że wszyscy wychodzimy na miasto. Popatrzeliśmy na siebie i oboje
pokręciliśmy głowami. Nam było dobrze w tym miejscu. Na balkonie, na kanapie,
na jego łóżku. Leżeliśmy, całowaliśmy się, obejmowaliśmy. Upojeni alkoholem i
upojeni sobą, jak w książkach, jak w najlepszych melodramatach. To było właśnie
to, czego chciałam doświadczyć. Kiedy delikatnie zaczął błądzić dłonią pod moją
koszulką, przycisnęłam usta do jego czoła i zaciskając zęby powiedziałam:
- Nie prześpię się z tobą, nawet sobie nie myśl.
- Nigdy?
- Teraz. Dzisiaj.
Zaśmiał się i pocałował w ucho. Chciałabym wrócić
do tego momentu. Znowu być częścią nas – takich niezaznajomionych jeszcze ze
sobą. Chciałabym znowu to poczuć, to podekscytowanie, którego źródło pulsowało
w żołądku i rozchodziło się, błądząc po całym ciele. Wtedy było cudownie.
Wtedy.
Jednego dnia zasypiasz szczęśliwa, z uśmiechem na
twarzy, następnego budzisz się z niepokojem w sercu i płaczem na końcu nosa. Przeczuwasz.
Intuicja podpowiada ci, że coś jest nie tak. Uczucie smutku towarzyszy ci cały
dzień i nie jesteś pewna, czy to hormony, czy to coś, czego nie udało ci się jeszcze
zarejestrować swoimi bacznie obserwującymi otoczenie oczami. Przychodzi wieczór.
Telefon.
Już rozumiesz.
I'm finding it hard to believe - we're in heaven