Czasem wydaje mi się, że te miesiące w moim życiu
w ogóle się nie wydarzyły. Że my się
nie wydarzyliśmy, że to szczęście, którego doświadczyłam istniało tylko w mojej
głowie, że to był sen, cholernie piękny, ale i przerażający sen.
Bo było dokładnie tak, jak chciałam. Chciałam,
żebyśmy byli razem, jednocześnie wcale sobie nie zawadzając. Ja tutaj, on tam.
Chciałam żebyśmy rozmawiali o głupotach przez całe noce, zakrywając usta i
zduszając głośny śmiech, aby nie obudzić sąsiadów. Chciałam się włóczyć z nim
po ciemnych ulicach, z słuchawkami w uszach, idąc w rytm ulubionych piosenek,
robiąc przystanki w każdej z mijanych bram na długi pocałunek. Chciałam tęsknić
i trwać w oczekiwaniu na wypełniające mnie poczucie bezgranicznej radości i
pożądania po przeczytaniu zbereźnej wiadomości albo usłyszeniu jego głosu w
telefonie. Chciałam drżeć na myśl, że go zobaczę, chodzić w jego koszulce i
czekać na każdy weekend, żeby spojrzeć mu w oczy i poczuć jego dotyk, jego usta
na moim obojczyku i dłonie we włosach. Chciałam być zazdrosna o niego i
chciałam, żeby on był zazdrosny o mnie, żeby ściskał mocniej moją dłoń, kiedy
jakiś obcy facet się do mnie uśmiecha. Chciałam, żeby wariował na moim punkcie,
ale zachowywał trzeźwość umysłu. Żeby uśmiechał się do mnie porozumiewawczo,
kiedy siedzimy w dwóch różnych miejscach na imprezie ze znajomymi, żeby chwytał
mnie za rękę i wyprowadzał gdzieś, gdzie możemy być sami, bo to jest to, czego
najbardziej potrzebuje. Bo ja jestem
tym, czego on najbardziej potrzebuje. Chciałam, żebyśmy widywali się
najczęściej, jak to było możliwe, ale pozostawili w sobie jeszcze jakiś głód
siebie, który wciąż byłby nie do końca zaspokojony. Chciałam tego, co miałam.
Jego chciałam. Nas. Razem.
Mijały miesiące, a ja uczyłam się żyć z myślą, że
mam to wszystko. Jeszcze nigdy nie byłam kimś tak bardzo pochłonięta i być może
to powinien być znak ostrzegawczy, ale oślepiała mnie wspaniałość tego, co mnie
spotkało. Tego, jak się czułam. W moich dotychczasowych związkach wyznawałam
zasadę, że kochać można, owszem, ale z pełną kontrolą nad uczuciami. Z nim było
zupełnie inaczej, bo nie chciałam nad czymkolwiek panować. Może to kwestia
dojrzałości, nabytego doświadczenia, ale miałam wrażenie, że brak kontroli
sprawiał, że stawaliśmy się jeszcze bardziej szczęśliwi. Błąd był tylko taki,
że żyliśmy chwilą. Nie myśleliśmy o tym, co mogłoby być za parę lat, jakie mamy
plany na przyszłość. To znaczy, ja myślałam. Myślałam o nim, że przeprowadzę
się do niego, znajdę tam pracę, on za kilka lat mi się oświadczy, a potem będziemy
żyli jak w bajce z dwójką cudownych dzieciaczków. Cóż, jak powszechnie wiadomo,
życie nigdy nie układa się tak, jak byśmy chcieli. Druga sprawa – jeśli zbyt
długo jest zbyt dobrze, to znaczy, że niebawem nastanie cholernie niebezpieczna
burza. Huragan w naszym przypadku. Uwierzyłam, dość naiwnie, że nam się jakoś
uda go obejść, ale nie. Wróciliśmy właśnie z naszej wakacyjnej wycieczki po
Amsterdamie, leżeliśmy na kocu otoczeni wysokimi trawami, gdzieś na obrzeżach
Wrocławia. Żyć i nie umierać.
- Za ile dokładnie kończy ci się umowa w pracy? –
zapytał wtedy, leniwie głaszcząc mnie po ramieniu.
- Dokładnie za dwa tygodnie – odparłam i
westchnęłam. – I dalej nic nie mam.
- Może zacznij szukać w innym miejscu. – Wzruszył
ramionami na tyle, na ile było to możliwe, biorąc pod uwagę fakt, że na nim leżałam.
– Na przykład we Wrocławiu.
Nabrałam powietrza do płuc i go nie wypuściłam. To
był ten moment, kiedy on proponował, żebyśmy zamieszkali razem, wiedziałam o
tym.
- Mogłabym zacząć. – Przygryzłam wargę,
spoglądając na niego kątem oka. – I co wtedy?
- Znaleźlibyśmy jakieś mieszkanie tylko dla nas. Nie
musiałbym się męczyć z moim głupim bratem.
Roześmiałam się, bo tak, właśnie na to liczyłam. I
tak, bardzo szybko wszystko się spieprzyło. Wystarczył zaledwie tydzień. W tym
czasie zdążyłam umówić się na dwie rozmowy o pracę we Wrocławiu.
Byłam u siebie w domu. Siedziałam na kanapie,
oglądając Przyjaciół, kiedy zadzwonił
telefon. Natychmiast odebrałam.
- No co tam? – zapytałam. Dzwonił Kuba.
- Nie uwierzysz. – Miał zadziwiająco
podekscytowany głos. – Mówiłem ci kiedyś o tym moim kumplu, który mieszka w
Budapeszcie? Właśnie załatwił mi tam zajebistą pracę.
- O – odparłam, bo na nic innego nie było mnie
stać. Momentalnie zrobiło mi się słabo. – I co teraz?
- Daj spokój, męczyłem go o to miesiącami. Muszę tam
jechać.
- Nie chcą przeprowadzić z tobą żadnej rozmowy,
nic? – Łapałam się ostatniej nadziei.
- Właściwie to w tygodniu rozmawialiśmy na skype,
ale nie chciałem nic mówić, bo nie wiedziałem, na ile to jest pewne. Ale jest,
właśnie do mnie dzwonili. Jadę tam, Aga.
I bum. Bańka mydlana, w której tkwiłam przez
ostatnie miesiące pękła z hukiem. Razem z nią zniknęły wszelkie moje nadzieje,
bo wiedziałam już, że nic nie będzie takie samo. My nie będziemy tacy sami. W tamtym
momencie, gdyby tylko powiedział słowo, wskoczyłabym razem z nim w pociąg,
autobus albo w samolot i zameldowała się w Budapeszcie. Ale nie było żadnego
słowa. Kuba wyjechał, a wraz z nim wyjechała moja miłość. Ja zostałam w
miejscu, w którym byłam całe życie, sama i tęskniąca. Została mi tylko jego
koszulka, szalik w paski i widok jego twarzy na ekranie komputera raz na jakiś
czas.
When you lose something you can't replace, when you love someone but it goes to waste, could it be worse?
***
***
No właśnie, może być gorzej? Nie wiem, jak to będzie dalej z tym opowiadaniem, bo trzy pierwsze zdania ostatniego akapitu świetnie oddają moją obecną sytuację.
Spieprzył to koncertowo. Z drugiej storny, w ogóle nie rozumiem jego postępowania. Chciał z nią mieszkać, mieć ją na wyłączność, budzić się i zasypiać obok niej.. Dlaczego więc nie szepnął nawet słowa? Dlaczego chociaż nie rzucił pomysłu, żeby z nim pojechała. To cholernie przykre i niezrozumiałe. W tydzień można stracić wszystko i wszystko zyskać. W ciągu tygodnia można czuć największe szczęście swojego życia i doznać największej porażki. Tydzień to tylko siedem dni i aż siedem dni. Nie wiem czego się spodziewać dalej. Po ostatnim rozdziale czułam, że coś się zepsuje, to było pewne, ale czy to to? Czy to rzeczywiście ta sytuacja? Bo myślę, że to jeszcze nie oznacza końca świata, że to wszystko można jeszcze rozwiązać. Tak więc czy mam spodziewać się jeszcze czegoś gorszego? No właśnie, może być gorzej?
OdpowiedzUsuńTrzymam kciuki, żeby było dobrze. Będzie.
Bum. Mamy to.
OdpowiedzUsuńMamy egoizm, mamy myślenie, że jest się pępkiem świata i tylko jego jestestwo się liczy. Mamy unoszenie się w górę, by później z tych chmurek na niebie spaść z hukiem i rozbić sobie porządnie głowę. Mamy to.
Co jest najgorsze w tej niekontrolowanej miłości? Że nie kontrolujesz unoszenia się, ale i spadania. Aga się pozbiera, Ty fluffy też. Bo siła jest w tych rozbitych osobach, które naprawiając swoje rozerwane życie, dowiadują się, że są dla siebie najważniejsze. <3
Ne do konca ogarniam; skoro proponował jej poszukanie mieszkania we Wrocławiu i wydaawal sie miec wobec niej takie same zamiary jak ona, to czemu nie zapytał jej o przeprowadzkę so Bidapesztu? Mogłaby sie wkurzyć, nie zgodzić i w ogole, ale dlaczego on w ogole nie zapytał? Nie rozumiem tego... za grosz. Wlasciwie jej tez do konca, bo on pewnie nie wyjechał od razu, jeszcze pewnie sie z nim spotkała; to czy emocje nie nakazalyby jej wybuchnąć? Mogłoby to pogorszyć sprawę, ale przynajmniej byłaby jakas reakcja na to wszytsko... dziwnie tak. Mam nadzieje, ze to nie koniec
OdpowiedzUsuń